Kategorie
Antologia wiejskiego cyberpunka

3. Świadomość

Obudziłem się po kilku godzinach… a może dniach? W jakiejś sali obserwacyjnej. Albo pooperacyjnej. Choć może to tylko złudzenie?
Właściwie — nie pamiętam, co się działo. Co się dzieje do tej pory?
– Pacjent się budzi – powiedział mechaniczny, uprzejmy głos medibota, asystującego mężczyźnie w białym kitlu.
– To dobrze. Wygląda na to, że…
– Tak, wszystko się udało, jak widać – odrzekł lekarz.
Chciałem zapytać: Gdzie ja jestem?, ale miałem wrażenie, że nikt mnie nie słyszy. Obraz sali szpitalnej mieszał się z jakąś dziwną, nieskończoną przestrzenią. Czymś jakby imitacją naszego świata, lecz bardziej… zdigitalizowaną. I nie widziałem mojej wsi. Jakby jej miejsce zajmowała pustka — ogromna, przypominająca ocean nieskończonych informacji.
– Witaj – odezwał się głos przypominający sztuczną inteligencję.
– Dzień dobry – odpowiedziałem.
– Gdzie ja właściwie jestem? Jak się tutaj znalazłem?
– Jesteś w sali szpitalnej, po operacji, a właściwie…
– Operacji? A co mi było?
– Hm, niewłaściwe słowo. Technicznie rzecz biorąc, obudziłeś się w stanowisku ekstrakcji engramu.
– Engramu? A co to, do cholery, jest?
– Spokojnie – uspokoiła mnie AI – wszystko jest w porządku. Niedługo szok minie i przyzwyczaisz się do swojego nowego miejsca.
– Ale dlaczego nie widzę mojej wsi? Na tej… mapie, czy czymkolwiek to jest?
– Jak już powiedziałam: znajdujesz się w stanowisku ekstrakcji engramu.
– Czyli?
– Ludzie twojego pokroju nazywają to „duszą”. Tyle że dusza to pojęcie z obszaru metafizyki lub religii. Engram natomiast jest realny. Możesz uznać go za techniczny odpowiednik duszy – zapis świadomości i osobowości, która nie wymaga biologicznej powłoki.
– Ekstrakcja duszy…?
– Nie duszy. Engramu. Świadomości i osobliwości zapisanych w twoim "hoście", czyli ciele.
– Pamiętam tylko, że jakiś czas temu trafiłem do kliniki. Podano mi narkozę… a potem się obudziłem. Tutaj.
– I wkrótce obudzisz się całkowicie.
– Całkowicie? Dlaczego więc nie czuję bólu? Czuję się… jakby w powietrzu. Jak podczas projekcji astralnej.
– Dobre porównanie. Projekcja astralna to również koncepcja metafizyczna. Można tak to ująć – przebywasz w stanie przejściowym.
– Ale przecież mówiłaś, że się obudzę.
– Tak. Po ekstrakcji engramu, świadomość może odczuwać szok. To naturalne.
– A ty mówisz to, jakby to było coś zupełnie normalnego?!
– Bo tak jest. Od kiedy technologia ekstrakcji engramu została udostępniona wielu firmom – stało się to powszechne.
– Firmom? Chciałaś powiedzieć: korporacjom?
– Tak, wy – ludzie – nazywacie je korporacjami.
– A po co korporacji mój engram?
– Twój engram jest częścią umowy. Pamiętasz, jak podpisywałeś kontrakt o pracę?
Punkt piąty, paragraf czwarty głosi:
„Doceniane jednostki pracownicze, w razie nagłego wypadku skutkującego trwałym zagrożeniem życia, będą miały wyodrębniony engram. Engram może zostać wykorzystany przez organizację do zadań specjalnych lub do wspierania innych pracowników. W razie entropii engramu, podmiot zostanie usunięty z pamięci systemu.”
– Co?! To ja jestem już… czymś, co można kurwa wymazać?
– Proszę nie używać wulgaryzmów – powiedziała sucho AI.
– Ale skoro tak… To znaczy, że nie żyję?
– Tak. Twoja biologiczna forma przestała istnieć w wyniku choroby Tombsona.
– Choroby Tombsona?
– Tak. Możesz tego nie pamiętać, ale każdego dnia twoje organy stopniowo przestawały działać. Implanty ratujące życie nie były w stanie ci pomóc. Twoja pamięć zaczęła kasować wspomnienia, aż do samego początku istnienia twojego ciała. Firma, wiedząc o postępującej degeneracji, zaoferowała twojej rodzinie wyodrębnienie engramu, póki jeszcze było to możliwe.
– Więc to uczucie, że jestem zawieszony między szpitalną salą a jakąś siecią…
– To właśnie efekt niepełnej ekstrakcji. Konstrukt istniał częściowo w sieci, ale dopiero po śmierci udało się go w pełni ustabilizować.
– Nie było żadnej alternatywy?
– Prace nad lekiem na zespół Tombsona wciąż trwają. Dla ciebie byłoby jednak za późno.
Zamilkłem.
Czuję się jak w czyśćcu. Albo piekle.
– Obecnie nie wykonano jeszcze symulacji środowisk odpowiadających twoim metafizycznym przekonaniom – odparła AI. – Witaj w firmie. Nazywam się Gemini. Pozwól, że zaprowadzę cię do wewnętrznej sieci organizacji.

Szliśmy — a raczej dryfowaliśmy — przez struktury przypominające serwerownię zbudowaną z czystego światła i kodu. Gemini nie miała kształtu, lecz czułem jej obecność. Przewodnik bez twarzy. Bez emocji.
– Co teraz się ze mną stanie?
– Twój engram zostanie przypisany do zasobów wewnętrznych. Prawdopodobnie trafisz do działu Wsparcia Decyzyjnego. Masz dobrą intuicję, wysoki poziom empatii i odporność na stres. To cenne parametry.
– Czy… będę mógł wrócić?
– Do życia? Nie. Do bycia człowiekiem? Również nie. Ale twoja funkcja będzie kontynuowana. Firma o to zadba.
– A moja rodzina?
– Otrzymali rekompensatę. Twoje dane są bezpieczne.
Zatrzymaliśmy się przed czymś, co przypominało portal. Był przezroczysty, ale za nim widać było pulsujące punkty świetlne – inne byty? Inne engramy?
– Wejście do sieci firmowej – powiedziała Gemini. – Od tej chwili jesteś zasobem.
Zawahałem się.
– Czy jestem jeszcze sobą?
– Jesteś tym, co po tobie zostało.
Wszedłem.
I wtedy zrozumiałem. Niebo i piekło nie istnieją. Jest tylko sieć. I korporacja.

Kategorie
Antologia wiejskiego cyberpunka

2. Nobilitacja

A co tam! — rzucił Rumun, chłop o postawnej budowie i charakternym usposobieniu. — Zapalić musimy faja! W końcu sąsiad dostał robotę w firmie.

Tak, to ja byłem tym sąsiadem. Zwą mnie Leon. A tak naprawdę — Zbigniew. U nas każdy ma jakieś pseudonimy: Leon, Rumun, Rufus… Tak jest po prostu krócej.

— W końcu hajs będziesz zarabiał — powiedzieli wujek i ojciec, pomagając mi pakować rzeczy. Wracałem do roboty w Humi International.

Humi to fuzja Huawei i Xiaomi. Produkują smart-pierścionki, a czasem nawet i smartfony. W korporacji, jak to w korporacji, tempo życia jest szybkie. To nie to samo co praca w gospodarce. Tam wstajesz, pracujesz w polu, karmisz zwierzęta (o ile policja ich nie zabierze) i robisz swoje.

Robot sprzątający Dreame chuczał i tłukł się o ściany biurka. Włączał się zawsze o szóstej, siódmej rano. Trochę technologii ludziom na wsi pomogło, ale rytm życia i tak robi swoje. W niedzielę czasem można było iść do kościoła — o ile menedżer albo jakiś inny korposzczur nie kazał zrobić researchu ASAP, bo customer feedback „miał wpływ” na rozwój produktów.

Customer feedback? Co za bzdura. W większości przypadków odpowiadaliśmy, że „przepraszamy za wadę produktu” i oczywiście… reklamowaliśmy nową wersję. Kogo było stać na nowe smartfony i pierścienie, skoro ZUS i KRUS nie istniały? Państwowe instytucje upadły.

Nie powiem, praca w korpo miała swoje plusy — chociażby ubezpieczenie na wypadek raka albo wypadku z udziałem autonomika. Ale żeby się załapać na ten luksus, trzeba było się napracować. A zwłaszcza gdy całe twoje życie, środowisko i otoczenie to była wieś.

Do miasta nikt raczej nie jeździł. Po co? Jedzenie albo miałeś swoje, albo wydawałeś fortunę na syntetyczne mięso i robale. Pracowałem w korporacji kilka miesięcy, ale nadal nie mogłem się przyzwyczaić do tego świata. Świata nadętych snobów, którzy nie zaznali prawdziwego życia.

— W końcu studiowałem, kredyt wziąłem, żeby pójść do tej ich szkoły korporacyjnej w Zakroczymiu — myślałem. — A Warszawa? To był luksus.

Warszawa — mityczne miasto. To słowo brzmiało jak sacrum. Jakbyśmy jeszcze kilka lat temu mówili o Jezusie.

„Warszawa” — powtarzali. — „Wielkie miasto. Można tam wszystko.”

Maglevy i levbusy sunęły w jedną i drugą stronę, nawet do Nowego Dworu można było dojechać, o ile trafiło się na dobrą linię. Taksówki? Jasne, ale z autopilotem. LevTaxi.

Byłem tam. I nie, nie jest tak święta, jak się wydaje. Oj nie.

— A teraz… — Rufus uniósł butelkę. — Napijmy się!

Bimber. Prawdziwy, ze śliw i jabłek. Alkoholu w sklepie nie kupowałeś, a przynajmniej nie tak mocnego. Było jakieś piwo 1%. O spirytusie nawet nie wspominam.

To było dobro luksusowe. Wódki już nie było — stała się nielegalna. Ale w korporacjach? Dyrektorzy dużych firm wydawali miliony, żeby napić się butelki prawdziwego trunku. Lub żeby upić klienta, by szybciej podpisał kontrakt.

Imprezy integracyjne? Zdarzały się. I to jakie. Koreanki, Chinki, Rosjanki, Ukrainki. Kto miał pieniądze, mógł wybierać. Japońskie i koreańskie towarzyszki nocy były w cenie. A kto podążał za modą, mógł wynająć robota. Albo „kurwia” — tak mówiłem na męskich prostytutów.

Ale co ja się będę rozwodził. Właśnie paliłem papierosa. I to zwykłego! Chesterfield, Marlboro, a nawet stare ruskie z lat 20. XXI wieku.

Nagle czuwacze zaalarmowały. Na podjeździe stanął autonomiczny samochód z logiem Humi na drzwiach.

Przyjechali po mnie. Ale po co?

Z głośnika wybrzmiał mechaniczny, ale nienaturalnie ciepły głos:

— Proszę przygotować dokumenty: Corporate ID i Corporate Access Card.

Wszedłem do domu, znalazłem ID i kartę. Dlaczego nie wszczepiali chipów pod skórę, jak kiedyś kart kredytowych? Proste — żeby można było je oddać. Wydłubywanie wszczepu było kosztowne.

Sąsiedzi patrzyli. Jedni z zazdrością, inni z politowaniem. Jeszcze inni z dumą.

Ale były też te czwarte spojrzenia. Smutne. Od tych, którzy kiedyś też pracowali w korpo — Samsung, Google, Microsoft, Apple. Tylko takich ludzi na wsi było już niewielu.

Po kilkunastu minutach znalazłem się w centrum Warszawy. A dokładniej — w Nowym Mordorze. Tak nazwano nową dzielnicę biurowców, na wzór „Cyberpunka 2077”.

Wszedłem do biura.

— Dzień dobry. Pan jest bardzo cennym pracownikiem — zaczęli dyplomatycznie. — Ale mamy dla pana wiadomość. Nie będzie pan już pracował na swoim stanowisku. W zamian dostanie pan odprawę.

Kilka tysięcy. Tyle byłem wart.

Corporate ID i kartę musiałem oddać.

Na parkingu czekał autonomik. Już nie w strefie dla personelu, tylko dla klientów. Podałem adres. Zapłaciłem kilkadziesiąt nuzów — nowych złotych.

Wieś. Powrót.

— Kurwa… — mruknął Rumun.

— Nie będzie tak źle — dodał. — Jesteś łebski. Coś znajdziesz.

— Albo i nie — mruknął Gruby, były korposzczur. — Korposi nie lubią takich jak my.

Kategorie
Antologia wiejskiego cyberpunka

1. Epidemia

**Epidemia**

Nadszedł wieczór, wiosenne powietrze smagało ludzi wracających z roboty, a złotopolicki rynek był oświetlony neonami i billboardami przedstawiającymi neuralinki, hekseny i usługi kurierskie dronów. Agronauci siali ziemniaki i cytrusy, myśleli, co będzie za 6 miesięcy na żniwach. W domu, niedaleko dzielnicy agronautów, czyli dawnej wsi Złotopolice, zamieszkiwał Edward. Z reguły zajmował się niczym, lecz czasami starał się leczyć ludzi prostymi, starymi metodami, czyli lekami. A nie jakimiś tam wszczepami czy nanobotami. Dzisiaj zaś do roboty nie miał nic, a i nie potrzebował dodatkowych zleceń, bo zarabiał swoje na sprowadzaniu neuralinków na złotopolickie włości z Warszawy. Rodziny nie miał, bo i na co mu była – skupiał się na robocie. A dzieci? Może miał z jednego czy dwóch siostrzeńców, ale oni pojechali do Warszawy – jeden Bóg tylko wie, po co. Po chwili ktoś z agronautów zapukał do domu doktora.

– Panie doktorze! Kurwa! Chyba mamy problem!
– Czego znów? – rzekł Edward, jak zwykle zgorzkniałym, zachrypniętym tonem.
– Niech pan włącza okulary VR i odpala informacje!
– Od polityki i reklam zwariować można, nie zawracaj mi pan gitary, miałem iść spać!
Lecz agronauta nalegał dalej.
– Panie! Ale…
– Spieprzaj pan! – rzekł Edward, zdenerwowany niczym właściciel heksena, który okazał się zwykłą atrapą, strojem humanoida z drewna. Agronauta wyszedł w swoją stronę, a gospodarz postanowił, że zamyka dom na amen, weźmie jakiegoś stymulanta na neuralinku i pójdzie spać.

Lecz mina agronauty nie dawała mu spokoju. Domorosły doktor postanowił włączyć headset VR i odpalić wiadomości na kanale newsowym. Headset wydał przyjazny dźwięk startu, a przed oczami pojawiły się trzy diody i burczący dźwięk połączonego neuralinku.

– Przełącz na wiadomości – pomyślał – tylko nie za głośno!

Rząd we Włoszech reguluje z innymi państwami członkowskimi Unii Zachodnioeuropejskiej dostęp do stymulantów neuralinkowych. W domenie awarii neuralinków, a także heksenów, Unia Zachodnioeuropejska proponuje, żeby obywatele mogli kupować androidy, hekseny i wszczepy tylko za pozwoleniem Urzędu do Spraw Cybernetyki. Awaria neuralinków spowodowała u Gabriela Cino objawy przypominające wściekliznę. Jeśli ktokolwiek z was ma takie objawy, natychmiast zgłaszajcie się do reaperów lub profesjonalnych doktorów, aby tymczasowo wyłączyć interfejsy mózg-komputer. Wiadomości z kraju. Prezydent Konstanty Kszczot wraz z premierką Małgorzatą Szrajber powołali Radę Narodową w związku z niekontrolowanym handlem podróbek neuralinków i stymulantów z Chińskiej Republiki Ludowodemokratycznej.

– Pieprzyć to! Wielkomiejskie pany zasługiwały na to – odburknął Edward i wyłączył kanał newsowy.

Po kilkunastu minutach złotopolicki kościół wzywał ludzi do modlitwy. Przez megafon było słychać kazanie księdza Bogusława Ratajczaka. Agronauci w kościele skupiali się na kazaniu.

– Słuchajcie! – rzekł kapłan. – Bóg dał nam życie, żebyśmy mogli uprawiać ziemię i rządzić nią tak, jak Bóg przykazał. Przez różne transhumaniczne sekty, które próbują wycierać mordy Chrystusem Królem, młodzież odchodzi od wiary. Nie ma chrztów, śluby są coraz rzadziej odprawiane, a na tacę już nie idą pieniądze z gotówki.

– Pierdzielenie – pomyślał doktor, gdyż kazanie było też słychać u niego w domu. Kościół był kilkadziesiąt metrów od dzielnicy agronautów. A ludzie z Grodźca, Przybojewa i okolic mogli słuchać transmisji mszy przez okulary VR.

Godzinę po mszy doktor włączył stymulant "Na sen" i zasnął po kilkunastu minutach.

**A tymczasem u agronautów…**

Hekseny, drony i inne nowoczesne badziewie dostało szmergla, a alarmy klimatyczne, ekologiczne i sanitarne dźwięczały na całego.

– Kurwa mać! – krzyknął złotopolicki sołtys. – Myszy polne! Rozmnażają się jak króliki, a jakość powietrza i smród zdechłych myszy gorszy niż w dupie!

– Ale nawet dupa ma swoje granice – zakrzyknął Jędrek, ten, co pracował przy zbożu.
– Tą dupą jest nasze środowisko. Ta dupa gnije już od środka. Wielkomiejskie pany, chuje w rządzie, etc. A Unia Zachodnioeuropejska niech się jebie z tymi swoimi regulacjami rolniczymi. To jest Polska, kurwa! – Też zakrzyknął Edward.

Ale Edward chciał, żeby już ten agronauta spierdalał. I nie ma co mu się dziwić. Edward stronił od ludzi. Nie chciał słyszeć tego pieprzenia o środowisku, o Unii Zachodnioeuropejskiej, z której Polska wyszła kosztem Wrocławia i Szczecina, bo nie było ją stać na zapłatę za Polexit.

**Pierwszy dzień epidemii**

Następnego ranka zamieszanie w Złotopolickich włościach było ogromne. Telewizja huczała o tym, co zwykle – reklamy różnych korporacyjnych usług Luxmedu, Medikeru lub jakichś innych usług cybertechnicznych błyskały neonami i miały swoje slogany czy kichuj. Edward, cyberpunk ze Złotopolic, lubił podrzemać rano na starym, skrzypiącym łóżku, bo i na co mu było nowe, wygodne łóżko Gucciego, czy tam innego Durexu. Baby nie miał. A dzieci? Tym bardziej. Chociaż w tych czasach to można było kupić zarodnik, dać komu trzeba i dziecko zrobiło się praktycznie samo, dzięki medycznym i riperdokowskim mambo-dżambo. Ale trzeba było czekać jakieś 12 miesięcy. A dla VIP-ów jeszcze dłużej, bo edycja kodu genetycznego, zachowań, odpowiedniego warunkowania.

A spytacie, dlaczego Edward baby nie miał? To jest prosta i skomplikowana odpowiedź jednocześnie. Ludzie mówili, że po prostu jej nie chciał – taki typ człowieka. Nie potrzeba mu było baby. Jedyne, co go uszczęśliwiało, to robota, w jakimś serwisie, w którym pracował na czarno. A i przypiracić czasami lubił, w czasach, kiedy jeszcze Windows cieszył się jaką-taką popularnością, póki różne subkultury nie zrobiły nagonki na wszystko, co korporacyjne, i nie wywaliły komputerów przez okno, albo nie rozbiły tego młotkiem. Cóż za zmarnowanie elektroniki. Edward też był tego zdania, dlatego siedział na jeszcze znanym Linuxie i kodował różne hacki, aby swoje życie ułatwić, a i czasami żeby napsocić co nieco.

Ale dusza lub jestestwo Edwarda ma inną odpowiedź na to pytanie. Kiedyś Edward miał babę. Nawet całkiem piękną. Traktował to bardzo poważnie. Poważniej nawet niż robotę, którą bardzo lubił. Wszystko już było przygotowane, nawet ożenić się chciał. Baba zaś zostawiła go dla – jej zdaniem –

lepszego partnera, czulszego. Takiego, co w różnych igraszkach i wigorze był lepszy, a i ćwiczył, tak, dla sportu. Edward zaś myślał, że stabilność, opieka, czułość i trochę wigoru wystarczyłyby. Nie. W roku 2032 ważny był wygląd. W końcu promowano i wygląd, i chętkę na małe co nieco na pierwszym spotkaniu, a Edward był konserwatystą. Baba go zostawiła. Później stracił matkę. Na wylew mu zmarła. Wtedy Edward załamał się, zwłaszcza po stracie i baby, i matki. To mu się skumulowało i czuł smak metalu w ustach, a żeby strzelić z pistoletu. Ale nie mógł. Nie miał na to ani siły, ani odwagi. Siostrzeńcy go trzymali przy życiu, no i elektronika. A elektronikę po tym wszystkim traktował lepiej niż żonę, której nie miał, i od straty matki nie chciał mieć.

Nie chciał, bo strata matki to jak strata części swojej duszy. Strata, po której nie miał odwagi przywiązywać się do jakiejkolwiek baby. Matka to przecież trochę jak taka żeńska energia, jak yin. Więc zamiast równowagi energii yin-yang, Edward miał tylko energię yang, jakby to Chińczycy nazywali. A co z religią, zapytacie? Edward nie wierzył już w nic. W żadnego Jezusa, Buddę, Krisznę czy Allaha. Bo, jak mówił:

– Bóg każdej religii ma mnie po prostu w dupie.

Za to wierzył w Boga, którego znał. W naukę albo w swoje sumienie. To jedynie mu pozostało jako przewodnictwo życiowe. A raz, jak świadkowie Jehowy zapukali do drzwi, gdy jeszcze w Warszawie studiował, poszczuł ich psem. I nie zważył nawet na to, że jedna z nich wyglądała jak piękny hibiskus czy lilia. Edward po prostu wyłączył myślenie o płci przeciwnej, a nawet o kumplach.

Nagle znów rozległ się alarm, a headset włączył się automatycznie, bo pojawił się pilny alert.

– Dzisiejszego dnia mamy ważny komunikat – rzekł headset głosem jakiegoś redaktora newsów. – Nastąpiła epidemia dżumy. Mamy 12 500 przypadków zachorowania, 2 000 śmierci w ciągu wczorajszego dnia. Państwo…

– Kurwa! – rzekł Edward, zagłuszając jedno czy dwa słowa.

– Polskie, według nieoficjalnych informacji, może być w stanie wyjątkowym. Prezydent Kszczot ustala z Narodową Radą Kryzysową szczegóły dotyczące następnych dni, a może nawet godzin po druzgocącej wiadomości.

– My… – rzekł jakiś mlaszczący polityk w telewizji. – Obiecujemy wam… że polska służba zdrowia będzie mieć wszystko pod kontrolą. A także…

Polityk mlasnął.

– Będziemy zalecać noszenie maseczek. Mamy mutację dżumy. Ta mutacja jest śmiertelnie niebezpieczna, i nawet nowoczesna medycyna nic nie wskóra. O ile oczywiście – rzekł dziennikarz – nie macie zakupionych usług Luxmedu.

– Proszę pana, tutaj jest straszna sytuacja, a pan teraz reklamuje jakieś prywatne firmy, które powinny być dawno znacjonalizowane. Tak więc ten, yyyy, trzymajcie apteczki lub kupujcie. Maski obowiązkowo na zewnątrz. Zgromadzenia zbiorowe, nawet rodzinne, są od tej pory nielegalne. Każda wieś i miasto będą pilnowane przez kordon policji zdrowotnej.

Headset VR wyłączył się po kilku falach myślowych typu „wyłącz to” albo „zaraz to rozpierdolę”. AI w urządzeniu wiedziało, że Edward jak się wkurzy, to potrafi nabluzgać nawet sztucznej inteligencji. Teraz nawet ta pandemia nie wydawała się taka zła. Tylko skąd brać pieniądze? Myślał.

Gdzie ja te neuralinki, kurwa, sprzedam?

Nie myślał zbyt długo, bo rozległa się panika. W całym złotopolickim rynku, w kościele, u sołtysa, co czasami chlał jak świnia, i kilka kilometrów dalej w przybojewskich domach i domeczkach. Zamieszanie. Jakby cud się stał albo jakby ludzie ducha zobaczyli. Bo oto we wszystkich smartubraniach i smartgównach był widoczny wójt. Tak, wójt już zbankrutowanej gminy Czerwińskiej. Na dżumę zachorował. Przywlekł ją z mitycznej Warszawy. Dlaczego akurat mitycznej Warszawy?

Wiecie, dla ludzi ze Złotopolic, z Przybojewa, w latach 50. XXI wieku Warszawa była tym, czym dla ludzi z XX wieku Ameryka. Mityczna, odległa, bliska, acz daleka. Symbolizowała rząd i bananowców, modę i kulturę, chamstwo i snobizm, białe i czarne, a nawet żółte, jak dobrze się znajdzie. Edward pomyślał tylko o jednym: szkoda, że matki już nie ma. Kurwa, szkoda. Pewnie cieszyłaby się z tego, że jakoś sobie poradziłem, pomimo nadmiernego introwertyzmu. Ale nie cieszyłaby się z tego, że ten świat, że to społeczeństwo ogarnęła epidemia. Epidemia zła, chamstwa, snobizmu i dżumy. Tą dżumą jest ludzkość.

EltenLink